środa, 21 stycznia 2015

Nocy moc



Czas jak to czas - płynie. Dla jednych nieubłaganie, dla drugich litościwie.
A ja, między jedną czasu falą a drugą znalazłam nieopublikowany post z końca listopada. Zaczynał się tak:
Nie mogę uwierzyć, znów mamy noc polarną. Zaczęło się - żarówki, świetlówki, ledy, płomyki (...)


 

Post pozostał w wersji roboczej, bo zanurkowałam głębiej, jak to mam we zwyczaju.


Tymczasem dokładnie dwa dni temu był pierwszy wschód słońca w tym roku, i chociaż jeszcze nie widzieliśmy jego radosnej buzi, skrywa ją bowiem nieśmiało za wzgórzami, to już są na niebie podświetlane chmurki, smugi, kolorki, i (wierzcie albo nie) myślę, że warto było przeżyć te dwa miesiące ciemności by poczuć motyle w brzuchu na widok rozjaśnionego nieba. Naprawdę warto było:).
A brak słońca zimą przy braku gwiazd latem jest ciekawym urozmaiceniem północnego żywota.:)


Ech, noce, noce.
Kiedyś noce były przede wszystkim snem, były otulaniem się kołdrą po uszy i czekaniem aż kicia ułoży się
w nogach. Bywały też podglądaniem gwiaździstego nieba lub podziwianiem księżyca nad lasem, romantycznym wałęsaniem się bez celu, siedzeniem przy ognisku, długimi rozmowami z przyjaciółmi, samotnymi powrotami do domu, spokojnym czytaniem książki do poduszki, wielogodzinnym tworzeniem różności, pisaniem listów do świtu, lub też wieloma z tych rzeczy naraz. Podsumowując - moje noce były moim czasem. I noce były w nocy.





Teraz noce są dla nich trzech - dla córeczek Tatusia i dla Tatusia córeczek.
Nie wiem czy coś nie tak jest z naszymi dziećmi, ale dla nich noc nie jest przede wszystkim snem. Zdecydowanie nie. Dlatego od czterech prawie lat jestem na ciągłych obrotach przez całe doby. Być może winą jest to pomieszanie nocy polarnej z brakiem dni, a dni polarnych z brakiem nocy i obie ciąże pośród tego zaplątania.;)
Na szczęście Ali to ignorowanie snu nocnego zaczęło powoli przechodzić między drugim a trzecim rokiem życia, więc jest nadzieja, że i Milusiowe spanie stanie się dla mnie łaskawsze za osiem, dziesięć miesięcy.
Nadziejo trwaj!





Dzisiejsza noc też była z tych atrakcyjniejszych, czyli średnio co godzina budził mnie pełen życia głosik - Mamusi!, - Cycusi..., - Kokek pi?, - Misiu pi?, - Tatusi iśt, - Tatusi pi?, - Ala pi?, - Tatusiem, mamusiem (czyli chce spać z nami), - Iijalam (czyli chce z powrotem do wózeczka).
Gdy po raz któryś tam udało mi się uśpić Milę i sama zapadałam w słodki sen, usłyszałam ciche a nerwowe tup, tup, tup Ali. Wskoczyła między "mamusi" a "tatusi", jak zawsze gdy budzi ją jakiś koszmar.
- Straszny, straszszny sen, mamo - wyrzuciła z siebie scenicznym szeptem. - Płynęłam z tatą łódką, i były straszszne pioruny. Wujek Alfred miał dużą miskę i z tej miski strzelał piorunami do takich stworów. Bo one były bardzo niebesspieczne. Te stwory. A ciebie nie było i ja się tak martwiłam, że Alfred trafi w Milę. Tak się martwiłam!  
Do dźwięku budzika została godzina, ale już nie zasnęłam. Wizja naszego, porządnie dojrzałego znajomego strzelającego z miednicy zawładnęła mą wyobraźnią.
Alisia też nie spała, i to akurat było dobre, dziś bowiem dzień przedszkolny, pobudka o 5:30 - tak wcześnie, bo tatuś zawozi  dziecko przed pracą (40km do i 40km z).

Zdarza się, że ktoś pyta - A co ty tam robisz całe dni? Pusto, nie ma gdzie iść. Ciemno.
Nikt nie pyta co ja robię całe noce. A ja chętniej o tym. W dzień jeszcze nie miałam czasu na nudę.
W nocy nie mam czasu na zdrowy sen.  Pusto, cicho, ciemno - pobudka. Pusto, cicho, ciemno - pobudka. Pusto, cicho ciemno - pobudka.
To denerwuje, ale jest też piękne. W nocy lepiej widać cudowność życia.
Jeśli wszystko ma czemuś służyć to moje noce nieprzespane są po to właśnie by czuć.

Mały człowieczek, którego półtora roku temu nie było, teraz jest.
Dwie małe rączki w półmroku. Paluszkiem wskazującym pokazuje dołeczki pod paluszkami drugiej dłoni.
- To to? - pyta.
- Takie dołeczki w skórze.
- Acha.
- Dlaczego ty, Milu, nie śpisz?
- Nie jem... Pikak! Pikak! - prosi o coś do pisania. Bazgrze w książeczce do kolorowania.
- To to?
- Zajączek... eee, nie, królik.
- Kjójik. Acha.

Wiele nie potrzeba. Najważniejsze to czuć.
A ciemność zawsze minie. :)












poniedziałek, 24 listopada 2014

Dom





Ulica Kamienna kończy się tam, gdzie rzeka łączy się z wodami zatoki. Jej fragment widać ze wzgórza za naszym domem.
Ulica jak inne we wsi - otulona brzozowymi zagajnikami, z których wyrastają skaliste pagórki, między nimi łąki, strumyki, kilka domów co kilkaset metrów.
Jeden z domów stoi w dość malowniczym miejscu, otoczony laskiem, obok rozlewiska rzeki; drewniany - jak wszystkie tutaj, pomalowany na musztardowo-żółty kolor, w oknach zasłony zebrane po bokach i dekoracyjne lampy w każdym z nich.
Tylko latem - wysokie trawy, a zimą - połacie nieusuniętego śniegu zdradzają jego osamotnienie. To dom rodziny Eliassen.
Ann Berit Eliassen mieszka teraz w domu starców, w Słonecznym Zakątku. My tuż obok.
Spotykam ją czasem gdy spaceruje drogą. Rozjaśnia się na widok małych dzieci i już z daleka zagaduje nas.
- Oo, małe dzieci! Dziewczyneczka - śliczna! A to małe to chłopczyk? - pyta uśmiechając się.
- Nie, dziewczynka. Dzień dobry Ann Berit.
- Cześć, znasz mnie? Jak się nazywasz? Tu mieszkacie? A dzidzia jak się zwie?
- Mieszkamy w tym małym, białym domku. A to jest Mila.
- Mija?  - powtarza zniekształcając imię. (W Norwegii występuje imię Mia wymawiane tak właśnie.) - Ładne imię ma dzidzia! Słodka! Ja mieszkam przy Kamiennej. Teraz jestem tutaj, ale nie lubię tego domu. Mam nadzieję, że niedługo wrócę do swojego...
- Hm, tak... - nie bardzo wiem co powiedzieć.
- Oooo, śliczne maleństwa! Dzidziuś to panienka? Ja mam sześcioro dzieci (wymienia imiona). Już dorosły. Mój mąż nie żyje - zamyśla się.
- Tak, wiem.
- Znałaś go? Nie, nie znałaś, dawno zmarł - sama sobie odpowiada. - Mój dom jest przy ulicy Kamiennej. Wiesz gdzie? Dawno tam nie byłam.  Więc gdzie mieszkasz?
- Tutaj, w tym małym domu.
- Skąd pochodzisz? (Mój kiepski norweski zawsze prowadzi do tego pytania.:))
- Z Polski.
- Polka? - wyraźnie ją ta informacja cieszy. - Polacy... Wojna... Byłam małą dziewczynką, i pamiętam jak byli u nas młodzi chłopcy z Polski. Tacy biedni chłopcy - wzrusza się. - Żołnierze częstowali nas cukierkami... - mówi szybko. Wspomina jeden obraz za drugim jakby kartkowała album ze zdjęciami. Nie wszystko rozumiem.
Po chwili znowu zwraca uwagę na dziewczynki.
- Ooo, słodkie dzieci - rozczula się. To gdzie mieszkacie?
- W tym białym domku.
- Oo, to blisko. Wpadnę kiedyś z wizytą, mogę?
- Będzie nam miło -odpowiadam, chociaż widzę, że nie czeka na odpowiedź.
- Mam nadzieję, że niedługo wrócę do swojego domu, przy Kamiennej...

Trudno zakończyć rozmowę z Ann. Ma słabą pamięć do niedawnych zdarzeń. W ciągu jednej rozmowy zadaje kilka razy te same pytania. Najczęściej zapomina też o obietnicy przyjścia z wizytą. W ciągu trzech ostatnich lat była u nas trzy, może cztery razy. Ostatnio latem tego roku.

- Halo! Jest tu ktoś? Przyszłam Was odwiedzić. Nazywam się Ann-Berit Eliassen.
- Cześć Ann Berit! Masz ochotę na kawę?
- Tak, troszeczkę. O! Małe dzieci. Dzidzia to chłopiec?
- Nie, to panieneczka. Mila.
- Mia? Jaka słodka! Śmieje się do mnie. A kuku! Złote dziewczynki! Uwielbiam małe dzieci, przypomina się jak moje były malutkie. Miałam sześcioro.
- O, to dużo. Trudno było wychować szóstkę?
- Trudno? Nieeee -uśmiecha się zapatrzona w Milę. - To był dobry czas. Miałam męża, dużo mi pomagał. Ale już nie żyje. Był takim dobrym człowiekiem. Jan Alfred Eliassen. Znaliście go?
- Nie.
- Ładnie tu - rozgląda się po kuchni.  - Mieszkam teraz obok was, w domu starców, ale nie lubię go. To nie mój dom. Ja mam dom przy ulicy Kamiennej, wiecie gdzie? Mam nadzieje, że już niedługo tam wrócę.

...




Rok temu, pewnego wrześniowego dnia widziałam przez okno jak Ann Berit siedzi na ławce przed domem starców, zwanym Słonecznym Zakątkiem. Pogoda pasowała idealnie do jego nazwy, słońce zaglądało gdzie tylko udało mu się dotrzeć. Połyskiwały w tym słońcu srebrne włosy staruszki, targane na wszystkie strony przez ciepły wiatr, furkotała długa spódnica w niebieskie kwiaty na fioletowym tle.
Ann Berit siedziała bez ruchu, zapatrzona w dal, być może na brzozowy lasek za łąką - być może urzeczona szalonym tańcem listków fruwających wokół drzewek lub suchym szelestem tych, które dzielnie jeszcze trzymały się gałęzi. Być może.
Wydęła się firanka, za którą stałam, do domu wpadł wiatr, nagle tak bardzo zapachniało jesienią. Całe piękno przemijania było w tym wietrze.
Powietrze nagle stało się gęste, miękkie, ciężkie. Nie mogłam się ruszyć z miejsca i nie mogłam oderwać wzroku od Ann Berit. Czułam jakby zaciskały się wokół mnie niewidzialne ramiona. To już nie wiatr szarpał firanką to obezwładniająca moc wspomnień, minionych dni, moc tęsknoty.
Wiedziałam już, że te same ramiona ogarnęły też Ann i wiedziałam, że otuliły ją o wiele mocniej niż mnie. Chociaż nie znałam jej wspomnień, nie widziałam obrazów przemykających przed jej oczyma, to wiedziałam na pewno, że był wśród nich jeden, który i ja zobaczyłam - żółtawy dom z ulicy Kamiennej.

Wtedy zapłakała cicho Mila. Zajrzałam do sypialni, ale obie dziewczynki jeszcze spały.
To nasz czas - pomyślałam. To nasz dom.

Kiedyś też będzie jesiennym wspomnieniem.