poniedziałek, 24 listopada 2014

Dom





Ulica Kamienna kończy się tam, gdzie rzeka łączy się z wodami zatoki. Jej fragment widać ze wzgórza za naszym domem.
Ulica jak inne we wsi - otulona brzozowymi zagajnikami, z których wyrastają skaliste pagórki, między nimi łąki, strumyki, kilka domów co kilkaset metrów.
Jeden z domów stoi w dość malowniczym miejscu, otoczony laskiem, obok rozlewiska rzeki; drewniany - jak wszystkie tutaj, pomalowany na musztardowo-żółty kolor, w oknach zasłony zebrane po bokach i dekoracyjne lampy w każdym z nich.
Tylko latem - wysokie trawy, a zimą - połacie nieusuniętego śniegu zdradzają jego osamotnienie. To dom rodziny Eliassen.
Ann Berit Eliassen mieszka teraz w domu starców, w Słonecznym Zakątku. My tuż obok.
Spotykam ją czasem gdy spaceruje drogą. Rozjaśnia się na widok małych dzieci i już z daleka zagaduje nas.
- Oo, małe dzieci! Dziewczyneczka - śliczna! A to małe to chłopczyk? - pyta uśmiechając się.
- Nie, dziewczynka. Dzień dobry Ann Berit.
- Cześć, znasz mnie? Jak się nazywasz? Tu mieszkacie? A dzidzia jak się zwie?
- Mieszkamy w tym małym, białym domku. A to jest Mila.
- Mija?  - powtarza zniekształcając imię. (W Norwegii występuje imię Mia wymawiane tak właśnie.) - Ładne imię ma dzidzia! Słodka! Ja mieszkam przy Kamiennej. Teraz jestem tutaj, ale nie lubię tego domu. Mam nadzieję, że niedługo wrócę do swojego...
- Hm, tak... - nie bardzo wiem co powiedzieć.
- Oooo, śliczne maleństwa! Dzidziuś to panienka? Ja mam sześcioro dzieci (wymienia imiona). Już dorosły. Mój mąż nie żyje - zamyśla się.
- Tak, wiem.
- Znałaś go? Nie, nie znałaś, dawno zmarł - sama sobie odpowiada. - Mój dom jest przy ulicy Kamiennej. Wiesz gdzie? Dawno tam nie byłam.  Więc gdzie mieszkasz?
- Tutaj, w tym małym domu.
- Skąd pochodzisz? (Mój kiepski norweski zawsze prowadzi do tego pytania.:))
- Z Polski.
- Polka? - wyraźnie ją ta informacja cieszy. - Polacy... Wojna... Byłam małą dziewczynką, i pamiętam jak byli u nas młodzi chłopcy z Polski. Tacy biedni chłopcy - wzrusza się. - Żołnierze częstowali nas cukierkami... - mówi szybko. Wspomina jeden obraz za drugim jakby kartkowała album ze zdjęciami. Nie wszystko rozumiem.
Po chwili znowu zwraca uwagę na dziewczynki.
- Ooo, słodkie dzieci - rozczula się. To gdzie mieszkacie?
- W tym białym domku.
- Oo, to blisko. Wpadnę kiedyś z wizytą, mogę?
- Będzie nam miło -odpowiadam, chociaż widzę, że nie czeka na odpowiedź.
- Mam nadzieję, że niedługo wrócę do swojego domu, przy Kamiennej...

Trudno zakończyć rozmowę z Ann. Ma słabą pamięć do niedawnych zdarzeń. W ciągu jednej rozmowy zadaje kilka razy te same pytania. Najczęściej zapomina też o obietnicy przyjścia z wizytą. W ciągu trzech ostatnich lat była u nas trzy, może cztery razy. Ostatnio latem tego roku.

- Halo! Jest tu ktoś? Przyszłam Was odwiedzić. Nazywam się Ann-Berit Eliassen.
- Cześć Ann Berit! Masz ochotę na kawę?
- Tak, troszeczkę. O! Małe dzieci. Dzidzia to chłopiec?
- Nie, to panieneczka. Mila.
- Mia? Jaka słodka! Śmieje się do mnie. A kuku! Złote dziewczynki! Uwielbiam małe dzieci, przypomina się jak moje były malutkie. Miałam sześcioro.
- O, to dużo. Trudno było wychować szóstkę?
- Trudno? Nieeee -uśmiecha się zapatrzona w Milę. - To był dobry czas. Miałam męża, dużo mi pomagał. Ale już nie żyje. Był takim dobrym człowiekiem. Jan Alfred Eliassen. Znaliście go?
- Nie.
- Ładnie tu - rozgląda się po kuchni.  - Mieszkam teraz obok was, w domu starców, ale nie lubię go. To nie mój dom. Ja mam dom przy ulicy Kamiennej, wiecie gdzie? Mam nadzieje, że już niedługo tam wrócę.

...




Rok temu, pewnego wrześniowego dnia widziałam przez okno jak Ann Berit siedzi na ławce przed domem starców, zwanym Słonecznym Zakątkiem. Pogoda pasowała idealnie do jego nazwy, słońce zaglądało gdzie tylko udało mu się dotrzeć. Połyskiwały w tym słońcu srebrne włosy staruszki, targane na wszystkie strony przez ciepły wiatr, furkotała długa spódnica w niebieskie kwiaty na fioletowym tle.
Ann Berit siedziała bez ruchu, zapatrzona w dal, być może na brzozowy lasek za łąką - być może urzeczona szalonym tańcem listków fruwających wokół drzewek lub suchym szelestem tych, które dzielnie jeszcze trzymały się gałęzi. Być może.
Wydęła się firanka, za którą stałam, do domu wpadł wiatr, nagle tak bardzo zapachniało jesienią. Całe piękno przemijania było w tym wietrze.
Powietrze nagle stało się gęste, miękkie, ciężkie. Nie mogłam się ruszyć z miejsca i nie mogłam oderwać wzroku od Ann Berit. Czułam jakby zaciskały się wokół mnie niewidzialne ramiona. To już nie wiatr szarpał firanką to obezwładniająca moc wspomnień, minionych dni, moc tęsknoty.
Wiedziałam już, że te same ramiona ogarnęły też Ann i wiedziałam, że otuliły ją o wiele mocniej niż mnie. Chociaż nie znałam jej wspomnień, nie widziałam obrazów przemykających przed jej oczyma, to wiedziałam na pewno, że był wśród nich jeden, który i ja zobaczyłam - żółtawy dom z ulicy Kamiennej.

Wtedy zapłakała cicho Mila. Zajrzałam do sypialni, ale obie dziewczynki jeszcze spały.
To nasz czas - pomyślałam. To nasz dom.

Kiedyś też będzie jesiennym wspomnieniem.














środa, 15 października 2014

Złoto i czekolada




Pralinki już na nią czekały.  Nie do końca idealnie okrągłe, ale spieszyłam się, był już koniec sierpnia, a nigdy nie wiadomo kiedy tu dotrze.
Czy pierwsze złoto na drzewach to znak, że już? Niekoniecznie.
Zdążyłam:).
Zapukała we wrześniu. 
Nagle zrobiło się przytulnie, bo wbrew pozorom jesień jest bardzo ciepłym gościem. 
Słońce rzucało w dzień powłóczyste spojrzenia, jagody już wszystkie dojrzały, komary poszły precz. 
A wieczorami znów pełganie płomyków,  earl grey w miodowych kubkach,  no i topienie czekolady - czekolada do pralin, czekolada na polewę, czekolada do kremu.













 Sposobów na wykorzystanie czekolady i jagód jest bez liku.  Powodów tyle samo;).
Hmmm..., bo weekend, bo gorszy dzień w przedszkolu, bo sztorm w zatoce, bo urodziny tatusia. 
Właśnie na urodziny tatusia miał być taki specjalny tort w kolorach jesieni, czyli ze złotymi nitkami karmelowymi à la babie lato. No a motyl tak przewrotnie wkręcił był się, ponieważ od kiedy przeczytałam u pani M.M. jak to niejaki Bernard Żeromski tworzył ślimaczki, motylki i kwiatki na tortach obiecałam sobie, że spróbuję kiedyś takiego subtelnego motylka. No i spróbowałam stworzyć pawika rusałkę, ale wyszedł jakiś pterorusałkapaw - ciężki i spasły motyli smok, któremu tylko kolców na ogonie brak. Za to niteczki z karmelu mnie zachwyciły - niczym krople rosy na pajęczynach o zachodzie.











A jesień właściwie już się żegna, chociaż jeszcze stoi w drzwiach, zgaszona jakaś (że niby przytyła :p), przestępuje z nogi na nogę, zmarznięta. 
Nie poganiam jej, chociaż przejmujące, wilgotne powietrze wpada do domu. Niech jeszcze tu pobędzie, przecież to ją właśnie kocham najbardziej ze wszystkich pór roku. 
Przede wszystkim za tę nostalgię, co to ją rozsiewa wszędzie. 
No i za kolory. Bardzo szybko znikają,  na początku października jeszcze czerwienią się nieliczne jarzębiny, ale rzesze karłowatych brzózek już tylko opłakują utracone złote łaszki. Dlatego łapię tę ciepłe odcienie i pakuję w słoiki, ile się da. 
I mieni nam się na półkach twardego dysku ;):
































































(I we wrześniu zdarza się śnieg, choć na ogół topnieje po kilku godzinach.).








(Jeśli komuś barwy wydadzą się zbyt ostre to tylko dlatego, że zbyt długo pasteryzowałam weki;))

Uuuuuf.  Co za przeciąg!
Trzasnęły drzwi.  Żegnaj złoto-brązowa.
...
Oho!  Znów ktoś puka, ale inaczej - głośno, natarczywie, zimno.
 Sypie śnieg...


Z czekoladą na nosie
pozdrawiam cieplutko

środa, 20 sierpnia 2014

Niemożności wody:)



Występują:
Człowiek czyli ego,  Morze Niemożności czyli zawirowania psycho - mentalno - manualne  :)

Na zdjęciach:
wdzięcznie upozowane Morze Barentsa
i naturalnie rozbiegana córeczka Ala
 



Mam swoje prywatne morze. 
A jakże. Morze Niemożności.
Leży między Górą Marzeń a Dolinami Jutra. 
Nie ma go na żadnej mapie, bo to taki twór, który pojawia się i znika. Potężne są jego wody i nie do końca zbadane. Głębiny kryją w sobie różne braki: brak pewności (nie tylko siebie), brak zorganizowania, brak doświadczenia, brak energii, brak czasu, brak miejsca i brak materiału, i inne, straszliwe potwory. 
A na spienionych falach unoszą się obiecanki-cacanki. 
Pławiąc się w tych słonych wodach wiele sobie człowiek obiecuje, oczywiście na przyszłość, i wiele może, bo może, jak każdy. A przyszłość zawsze zaczyna się od później, najczęściej od jutra, które ma tę obrzydliwą przypadłość, że szybko zamienia się w dziś. 
A dziś, to, za pozwoleniem, mam inne plany, że nie wspomnę o czasochłonnych codziennych zajęciach.

Ale... Może?




Ale może by jednak...




Jakby się tak zastanowić...




 To... Mmmmm....




To może wieczorem...




A może rano...




A może nocą złotą...




A może jutro...




 A może dziś jeszcze...




Może jakiś cień nadziei, choć zgniło-zielony,
jak wyciągnięte z morza wodorosty...




Może uda się coś zbudować...




...jeśli uda mi się wznieść ponad niemożności przypływy.





Bamabo:) 

P.S. Zielonej, świeżej i chrupiącej nadziei życzę tu Zaglądającym

środa, 13 sierpnia 2014

Złote nogi lata

Nogi jak nogi. :) Mnie bardziej chodzi o złotą nocy twarz, i gdybymż ja była posiadła dar poezji, może próbowałabym zatrzymywać lato jak K.I.G., ale skoro poetką nie jestem, wodzę tylko błagalnym wzrokiem za wieczornym, odchodzącym z wolna brzaskiem:).
Nie jestem wielbicielką upalnych dni. Słońce południa, nacierające prosto z góry odbieram jako agresję;). Upalnego lata złotonogiego nie zatrzymywałabym, o nie:), no, chyba że wiatr letni, ciężki od zapachów lasu, chyba że pomruki burzy i galopujące po niebie grzmoty, a po burzy zapach ozonu, chyba że wieczory czerwcowe... 
Ale to tylko w polskich  wspomnieniach.
Północne lato też mnie czasem męczy upałami (a pewnie, że bywają), straszy komarami, i przeraża meszkami, i...
Dość marudzenia.




Bo prawda jest taka, że północne lato rozkochało mnie w sobie. Uwiodło mnie blaskiem nocy. :). 
Kilka lat temu, gdy przemierzaliśmy Finlandię(tu i ówdzie), błąkaliśmy się o północy wśród gór 
w poszukiwaniu noclegu, pierwszy raz zobaczyłam jak nocne słońce bawi się w koronach drzew.



Finlandia, Park Narodowy Oulanka, na szlaku Karhunkierros

To pierwsze spojrzenie nie mogło się skończyć inaczej niż nieprzytomną miłością. :) 





Finlandia, Park Narodowy Oulanka, na szlaku Karhunkierros



Miłość to stała i wierna, a zawieszone nisko nad horyzontem słońce woła mnie całe noce. Migotliwe smugi wzywają. Wciskają się przez szpary przy roletach, przez szybki drzwi wejściowych, rozbiegają się po uśpionym domu, zapalają błyski w oczach lalek i misiów, rozrzuconych po kątach, pełzają po półkach z książkami,  tworzą różnorodne odblaski na ścianach.

Skromny domek nabiera urody.



 

A za oknem!
 Lepiej ciekawskim okiem nie zerkać za rolety, bo świat za oknem to dopiero najczystsze piękno, 
wołające tak czule, że ze snu nici. :)




Wieczorem nie łatwo zaciągnąć dzieci do łóżek, nie łatwo spokojnie spać.

Prostopadle biegnące promienie przesiewają łąki, drzewa, oświetlają wzgórza wydobywając ich ciekawą rzeźbę. Jasność odkrywa nocne tajemnice. 
W przyrodzie pozorny bezruch, cisza, cisza, 
cisza przerywana odgłosami ptaków, nocnych zwierząt, tajemniczymi szelestami, chlupotaniem ryb w rzece.
 Gdyby nie codzienne obowiązki i te resztki rozsądku jakie mi pozostały :), przesypiałabym letnie dni, a nocami tułała się po rozświetlonym świecie z obłędem miłosnym w głębinach ócz. 















  Biegałabym bez końca po górach, po płaskowyżach, po plaży kamienistej... 
Dlatego gdybym mogła zatrzymać tu na dłużej lato to tylko ze względu na światło nocne.









A skoro poezji moc za mała a moja żadna to i płynie sobie czas dalej, przez nikogo nie zatrzymywany.
Złotolice słońce ucina sobie coraz to dłuższe drzemki za horyzontem. Jeszcze nie zmierzcha, ani zmrok nie zapada, ale smuteczki się kręcą, bo tak żal, że nie zdążyliśmy się nacieszyć dniem polarnym, a już się skończył. I księżyc znów się zaczyna szarogęsić, na razie blady, słabiutki ale nabiera sił by przejąć swe rządy na nieboskłonie za cztery miesiące.




Ogrzane wieczornym słońcem
pozdrowienia
śle

Bamabo